W czterech ścianach mego bólu nie ma okien ani drzwi. Słyszę tylko: tam i nazad chodzi strażnik za murami […]
* * * (W czterech ścianach mego bólu…) Aleksander Wat
Wchodzę pewnym krokiem do jego mieszkania, pokonuję skrzypiące schody drewniane. Mijam chichoty studentów; dawno nie byłem w akademiku, który zawsze zaskakiwał tajemnicą. Komplikuję sprawę za bardzo, nie wiem, co przyniosą kolejne chwile, kiedy otworzy drzwi, czy dane mi będzie zamienić z nim chociaż kilka rozsądnych słów? Już prawie pociągam za klamkę, a tu przeraźliwy krzyk zza drzwi, aż serce mocniej bije. Co ja mówię, dudni jak oszalałe. Zastanawiające, że odczuwam strach. Ja i psychoza – zawsze uznawałem to za antagonizm. Może przerażenie jest wynikiem sytuacji? Nie ja się boję, to drży cały świat. Odwracam głowę; spoziera na mnie czeluść klatki schodowej na zakręconych schodach eklektycznego rzemiosła.
Przybliżam głowę do wejścia, nasłuchuję – jest cicho, jakby wrzask wypłynął daleko w morze. Dłonie nadal się trzęsą; czuję się jak Raskolnikow przycupnięty do drzwi w mieszkaniu zbrodni, gdy ktoś puka i usiłuje wejść. Ale ja jestem po drugiej stronie, nikt nie jest winny. Wykonuję tylko powierzoną pracę. Miękki chrobot i zgrzyt zawiasów. Drzwi uchylają się. Nie dostaję wypowiedzianego zaproszenia, ale wiem, że sam gest uchylenia drzwi jest niczym otwarte ramiona matki.
Wchodzę do środka.
– Dzień dobry. – A potem długą chwilę milczę.
Niewielkie mieszkanie z niesamowitym widokiem. W największym z pokoi, w którym stoi biurko zawalone książkami, przez drzwi balkonowe i ogromne okna wpada masa światła niechlujnie tłumiona przez żółtawe firany. Wydawać by się mogło, że na wprost kanapy powinien stać telewizor, niczym posąg tajemniczego bóstwa, lecz to właśnie naprzeciwko osadzone są okna z panoramą zapierającą dech w piersiach. Uświadamiam sobie, że jeszcze nigdy nie byłem tak blisko Oceanu Spokojnego. Moczyłem nogi w gorącym Pacyfiku, piasek wdzierał się między palce, ale jak dotąd morze nie stało się tak namacalne. Bryza poruszała firany, do nozdrzy wdzierał się zapach jodu i ryb, szum fal brzmiał jak kołysanka. Pacyfik hipnotyzował, porażał pięknem i naturalnością, choć miał w sobie coś z grozy, coś przede mną ukrywał. Wkrótce miałem poznać…
– Kawy? – łagodny głos przywołuje mnie do realności.
Ze skórzanej kanapy podnosi się pisarz, zmierzając prosto do kuchni. Jego wizerunek kontrastuje z przyjemnym, dziadkowym głosem. Widzę mężczyznę w średnim wieku, upływający czas oprószył skronie siwizną, gęsty ciemny wąs nadaje powagi, krągła czaszka, wydatna szczęka. Oczy przeszywające, lecz kolor umyka mej uwadze. Pierwsze wrażenie jakie można odnieść – z tym człowiekiem się nie pertraktuje. Ma swoje zdanie, które lepiej uszanować. Nie potrafię odpowiedzieć, dlaczego właśnie tak.
Z kuchni dobywa się gwizd rozgrzanego czajnika, po chwili czuję intensywną woń kawy. Z tak pobudzającym zapachem jeszcze się nie spotkałem. Ma w sobie coś innego.
Pisarz przynosi na srebrnej tacce filiżanki, dzbanek z kawą i cukier. Naczynia, niesione przez drżące ręce, uderzają o siebie, wydając nieprzyjemny dźwięk. Gospodarz widzi moje zainteresowanie, więc śpieszy z odpowiedzią:
– Oryginalna kolumbijska kawa o smaku kokosowym. Wyśmienita. Szkoda, że tak mało filiżanek pozostało do wypicia.
W pierwszej chwili nie odczytuję metafory, ale po chwili odgaduję, co znaczy ta fraza. Czy chodzi jedynie o zapas kawy? Czyżby już domyślił się prawdy? Muszę się jeszcze wiele nauczyć.
– Wiesz co, mam wyrzuty sumienia, że dostałem to stypendium, a nie jestem w stanie funkcjonować na uniwersytecie. Piję kawę, o jakiej w Polsce nie mogą nawet pomarzyć, bo ciężko wyobrazić sobie tak boski napój. Nawet nie piszę, nie dam rady. To się nasila, obejmuje. – Ucina nagle i pochmurnieje.
Spogląda przez moment na morze.
– Siadaj proszę. – Zatopiliśmy się w kanapie, filiżanki spoczęły na trójnożnym stoliku.
– Piękny widok. – Patrzę przez okna.
Kręci głową, wstaje i poprawia firany. Wygląda jakby się czegoś obawiał, przed czymś uciekał, ukrywał się. Sprawia wrażenie zaszczutego.
– Pacyfik dla mnie niespokojny, kłótliwy, nienawistny. – Zawiesza głos i upija łyk czarnego płynu.
– Boli cię to?
– Pytasz o ból fizyczny?
– Pytam o wszystko.
– Dostałem stypendium, ktoś zainwestował we mnie pieniądze, a ja nie jestem w stanie prowadzić zajęć ze studentami. Już mówiłem. Nie mogę pisać! Cholera! Rozsadza mi czaszkę od środka. Dziwne uczucie nosić wulkan w głowie.
– Spróbuj coś popisać, mimo bólu. – Próbowałem dodać mu otuchy, sprawić, by skupienie uwagi na jakimś zajęciu, odciągnęło jego myśli o chorobie. – Pracuj jak przy Piecyku, fazami. W gorączce, a dałeś radę.
– Megalomania egotysty, tak skarbie, i to powstało dopiero po zabójstwie Abla. – Uśmiechnął się, cytując własne dzieło. – Pamiętam.
– Widzisz. Pamiętasz. Wyjdź do ludzi, na spacer…
– Do ludzi czuję abominację. Ciekawe, że ciebie jakoś znoszę. Warto zapytać, dlaczego?
Na moich ustach pojawia się uśmieszek zdradzający powód odwiedzin. Pisarz już wie, dlaczego. Nie zamierzam czekać na lepszy moment, więc przechodzę do sedna sprawy:
– Doskonale zdajesz sobie sprawę, że to moja nie pierwsza wizyta. W końcu przyjdę po raz ostatni.
Kiwa porozumiewawczo głową i wbija wzrok w podłogę. Długo wpatruje się w jeden punkt, jakby analizował to, co mu powiedziałem. Wyraźnie zbiera się do sensownej wypowiedzi, ale długo porządkuje myśli.
Spodziewam się barwnej, zaskakującej konkluzji, otrzymuję w zamian obojętne wzruszenie ramion.
– Ciesz się tym pięknym widokiem. – Wykonuje kolisty ruch ręką, próbując ogarnąć widok nieskończonego morza.
Spogląda na mnie z pewną dozą irytacji i zdziwienia.
– Myślisz, że ta panorama może zachwycać? Jakże naiwny jesteś. Pacyfik wiecznie targany cyklonami, potworami wodnych głębin, najgorszymi z potworów. Gdybyś mógł je ujrzeć. Wąż morski Verne’a wydaje się zwykłą baśnią, wręcz przyjacielem, niegroźnym zwierzątkiem, które możesz oswoić, które będzie jadło ci z ręki. Na moje potwory lękasz się nawet spojrzeć. Czasami widzę Bahamuta, harpie latające tuż na powierzchnią wody, jakby polowały na coś, co znajduje się w wodzie. Yimir równie przerażający. Jednej nocy obudziłem się ze snu. Usiadłem na łóżku, ale zamiast nóg zobaczyłem swoje kości, gdzieniegdzie zwisały płaty mięśni. Nie dawałem wiary. Chciałem przejrzeć się w lustrze, ale bałem się, że zobaczę coś jeszcze gorszego. Bo kiedy szedłem do łazienki, słyszałem klekot uderzających kości o twardą podłogę. Dudnienie przywoływało na myśl… To był takt, synchronizacja, harmonia katedralnej pieśni. Idę i słyszę cholernie wyraźnie marsz żałobny, rozumiesz? Marsz żałobny! I co byś wtedy zrobił? Mogłem przesuwać palcem po gołej kości ud i żeber, a bolała mnie tylko głowa. Nie spojrzałem w lustro, ponieważ miałem nieodparte wrażenie, że zobaczę w nim głębiny Pacyfiku. A w nich najstraszniejsze z potworów. Wolałem je już oglądać z okna, jak walczyły ze sobą, łuski błyszczały w świetle księżyca, piekielne ślepia hipnotyzowały, charkot bestii nie pozwalał zmrużyć oka. Podobno jest jeszcze jeden krąg piekła, dziesiąty a w nim wszyscy pisarze i poeci, którzy próżności pozwolili zdominować swą duszę. Nie mnie tam trafić, czy też może? Oziębła jest, kongenialna wiosna już nie połechce młodych listków drzew. Taki zły sen powtarza się jak kolejne dni w kalendarzu. Stąpam po suchej trawie, a przecież wiosna, to musi być u nas, bo tutaj nie ma pór roku, jakież to smutne, sad przygniata monumentalną zgnilizną, wszędzie próchno, owoce śmierdzą. Na niektórych drzewach wiszą ucięte głowy, czaszką w dół, z szyi wyrasta gałąź, łącząc się z matką żywicielką, która soków już dać nie może, bo ziemia jałowa, spierzchnięta od mroków. A te głowy jakby bardziej pochmurne, gdy nadciąga burza. Wiatr porusza nimi, oczy kręcą się na wszystkie strony jak grzechotka w ręku dziecka. Zgniłe owoce spadają na ziemię, głowy rozbijają się o kamienie, wylewa się szpik i cuchnie straszliwie. Wtedy się budzę, bo nie mogę złapać oddechu, odór dusi mnie, jakby zaciskał na mej szyi pętlę. Trubadur w ciemnej uliczce i Matuzalem czarny jak smoła. Oni wszyscy odwiedzają mnie i odmawiają kawy. Czują się lepsi, bo nie piją kawy?
Mówi coraz bardziej chaotycznie, z wypowiedzi trudno złapać sensowny wątek, którego można by się uczepić i wysłuchać do końca.
Wtem zaczyna krzyczeć i wskazuje na sufit.
– Co się dzieje? Widzisz?! Coś tam porusza się po suficie. Spadnie mi na głowę. Boże… Co wy robicie?
Naprawdę źle z nim. Teraz wiem, że następnym razem przyjdę po raz ostatni. Najwyższy czas go przeprowadzić.
Oddycha ciężko, oblewa się kroplami potu, w końcu odrywa wzrok od sufitu i patrzy na mnie.
– Pomożesz mi? – pyta pełen nadziei.
– Pomogę ci przejść.
– Kiedy?
– Następnym razem. Przygotuj się.
– Chcę ci jeszcze coś powiedzieć.
– Tak?
– Gdy byłem dzieckiem, grałem w piłkę, pewnego razu upadłem i tak szybko się odwróciłem, że zdążyłem zobaczyć swojego anioła stróża. Wyglądał jak z kolędowego obrazka od księdza.
Podchodzę i kreślę kciukiem na jego czole znak krzyża.
– Kim jesteś?
Milczę.
– Aniołem?
– Ze mną nie musisz się bać.
– Charonem? Tanatosem?
– Złapię cię w ostatniej chwili za rękę i poprowadzę, byś nie skręcił w złą drogę.
Żegnam się niedbale i dziękuję za kawę. Obiecuję ponowne odwiedziny. Pisarz wie, co mam na myśli. Po policzku spływa mu łza.
Ocean zagubił swój spokój.